FILMY O KIBICACH - FOOTBALL FACTORY - RECENZJA
Po latach posuchy doczekaliśmy się w końcu filmu o kibicach granego w kinach. Mimo, że film jest brytyjski, tego typu produkcje goszczą w naszym kraju raz na ruski rok. FF to ekranizacja powieści Johna Kinga (autora m.in. takich książek jak „Headhunters” czy „Skinheads”).
Skandal od wieków jest najlepszym marketingiem, więc o legendzie Football Factory mogliśmy przeczytać praktycznie w każdej gazecie, a dystrybutor wraz z patronami medialnymi (m.in. „Piłka Nożna”, “Canal + sport”) dwoił się i troił, by zaszokować widzów. „Od 24 września w kinach i na stadionach” to hasło z plakatów, które miało szokować i zarazem utrwalać opinie o kibicach w społeczeństwie. Wycieranie sobie gęby kibicami jest stare jak świat, tutaj jednak przegięto, próbując wykreować pewne zdarzenia mrożące krew widzów, dla celów typowo komercyjnych.
Na Wyspach film budził kontrowersje przez m.in. gloryfikowanie chuligaństwa i udział w filmie prawdziwych brytyjskich lads z wieloletnimi stadionowymi zakazami. W Polsce publicznej dyskusji na szczęście nie było, działo się za to pod kinami, bo i widownia tego typu produkcji jest specyficzna. W jednym z miast śląskich wśród kinomanów jednocześnie znaleźli się fani dwóch konkurencyjnych drużyn i po seansie, z posiłkami kolegów, na mieście było gorąco, niczym na ulicach Londynu. Natomiast w Krakowie multipleksy w dniu projekcji FF obstawiały wzmocnione siły policji.
O czym jest FF? Najkrócej o lojalności, chuligaństwie, przyjaźni i zemście. Konkretniej to opowieść o grupce zawadiaków z Chelsea (Headhunters) i ich wyjazdowych przygód w Londynie (na terenach Millwall oraz Tottenham) i nie tylko (wyjazd do Liverpoolu). Co ciekawe, ani razu w kadrze nie jest pokazany stadion (!), a klubowe barwy są znikome, ale to wiadomo - casualowy styl angielskich hoolies. Najciekawsze fragmenty, co może się wydawać dziwne, to sama podróż i zbieranie się przed akcją. Próżno szukać tu ćwiczeń na siłowni, treningów sztuk walki - to oczywiście nie ten kierunek, są za to hektolitry wypijanego piwa w pubach, bójki i seks ze świeżo napotkanymi laskami. Podsumowując, ten styl w Polsce również ma silną reprezentację :-) Sama działalność londyńskich lads jest przedstawiona nieco karykaturalnie i przypomina bardziej harcerskie podchody. Całość przypomina dobrą zabawę w wojnę uprawianą przez dorosłych już ludzi. Nieprzypadkowo więc w fabule pojawia się dziarski staruszek - weteran II wojny światowej i jednocześnie dziadek głównego bohatera - obserwujący tą całą wojenkę „półgłówków” z politowaniem.
Przyznam, że film wywarł pozytywne wrażenia, ale nie aż tak dobre, jakbym tego oczekiwał. Po napisach końcowych treść filmu nie wywołała u mnie większych refleksji. Obita morda Toma i kluczowe przesłanie „czy było warto?” może wzruszyć jedynie cywili. Fanatycy wiedzą, że takie ryzyko jest wkalkulowane w koszty i że odpowiedz może być tylko jedna - warto. To, co najbardziej mnie raziło, to narkotyki zażywane w rożnych postaciach przez wszystkich. To naprawdę nuży, bo ujęcia z dragami są dosłownie co kilka minut, a na końcu nie wiadomo, czy w filmie grają fani piłkarscy, czy podopieczni tamtejszego Monaru.
Zawieść się mogą ci, którzy oczekiwali batalistycznych scen, ustawek z udziałem rozwydrzonych bandziorów z wysp. Jest jedna konkretna bójka, ale troszku “bekowa”. Chłopaki naprawdę są sympatyczni i z wyglądu, jak i z zachowania są dla mnie zbyt grzeczni. Mają jednak, to co wielu im zazdrości, wielką markę, która powoduje, że są postrachem Starego Kontynentu i nie tylko. Mimo to, mam wrażenie, że w polskich blokowiskach znajdę nie gorszych, tzn. „lepszych” aktorów do filmu o przemocy. Z drugiej strony niesamowicie wygląda obraz pana w sile wieku w prochowcu, który za rogiem pokazuje swoje oblicze. W ogóle dominują raczej starsi kolesie, by nie powiedzieć panowie, którzy na pierwszy, a nawet drugi rzut oka nie wyglądają na hools. Fajnie przedstawione są sylwetki kibiców. Mamy 30 letniego Toma z rozterkami wieku średniego (czy jego droga życiowa odmierzana sobotnimi meczami ma sens?), jest też Bill, duże dziecko, które mimo ponad 4 krzyżyków na karku nie stroni od bitki, ba, często jest ich prowodyrem. Z kolei nastoletni Zeberdee to najmłodsze pokolenie drani, zmierzające ślepą uliczką zbrodni i narkotyków. W takim towarzystwie kłopoty to normalka, a te są dość uniwersalne i nie wynikają z awantur, tylko innych okoliczności. Złodziejstwo, wsadzanie ch... nie tam gdzie trzeba, handel prochami z chuliganami konkurencyjnego klubu.
„Football Factory”, a sprawa polska.
Czy i jaki wpływ będzie miał FF na polska scenę hools? Przyglądając się dyskusji, jaką wywołał film, mam mieszane odczucia. Większość skupiła się bowiem na sprawach mniej istotnych, czyli ciuchach, w jakich występowali angielscy hoolies. “Product placemant” coraz powszechniejszy w filmach zbiera żniwo, a takie firmy jak Burberry, Henri-Lloyd, Stone Island, Lacoste zyskały dzięki niemu niebywałą popularność. Styl „casual” czyli losowy, przypadkowy, nie rzucający się w oczy jest godny polecenia. Czy jednak musi on polegać na ubieraniu się na jedną modłę w ciuchy określonych firm? Jak zwykle popadamy ze skrajności w skrajność. Styl official ma w Polsce długą tradycję. Pomarańczowe fleki, dresiki, skóry, Pit Bull, Ofensywa, czy Pretorian - wszyscy jednakowo, wszystkich widać z kilometra, wszyscy jednak... wejdą na stadion (i tu jest różnica z zachodem). Polska to jeszcze nie Anglia i restrykcje służb bezpieczeństwa nie są tak ostre, by ukrywać się z preferencjami do mordobicia. Z czasem to się zmieni i styl casual będzie pożądany. Czy jednak powinien on polegać jedynie na zmianie marek? Widok nowych „kumatych” w identycznych ciuchach, rodem z najmodniejszego żurnala, za grube kilkaset złotych (straszna drożyzna to jest) jest bardzo prawdopodobny i równie bez sensu. Prawdziwy casual to dla mnie styl mniej „przypałowy”, nie rzucający się w oczy i nie trzeba do tego ubierać sweterka za 5 stówek. Trafnie na forum kibice.net przedstawił to Waldemar: „W sumie jest to nieważne, w czym kto zapierd..., jeśli jest w porządku gościem i na którego można zawsze liczyć. Wolę już mieć obok siebie gościa ubranego w reklamówkę „Społem” czy tam „Tesco”, który w razie potrzeby zostanie i będzie koło mnie, niż pręta w bluzie Lonsdale, Doberman`s Aggressive, czy tam Burberry, który się zawinie od razu, jak zobaczy, co się święci”.
Zastanowić się też trzeba, czy styl do którego zmuszeni (!!!) zostali Angole (bo nie wynika on z ich dobrej woli, tylko konieczności) w Polsce ma szansę wejść w życie. Pierwsi entuzjaści już są, tylko czy nie zamieniamy czasem siekierki na kijek?
Daję sobie głowę obciąć, że Anglicy wiele by dali, by klimaty polskie były też na wyspach. Te zakazy stadionowe - przestrzegane (!) konfiskata paszportów, wyroki, wysokie kary pieniężne. W Polsce znamy to jedynie z opowieści, bo niewielu to spotkało. Dużo ekip, wyjazdów, łatwa możliwość wywołania awantury - zasadzki, a przy okazji możliwość obejrzenia meczu, to klimaty, których inni nam zazdroszczą! Nie raz powtarzam, byśmy nie patrzyli ślepo na zachód, ale robili swoje, kreowali własny styl bez kompleksów. O nas też kiedyś nakręcą fabularny film...