Zamów do 14;00 - wysyłka tego samego dnia! (poza niektórymi produktami marki Pit Bull i Extreme Hobby) Darmowa dostawa od 299,00 zł

ZBIGNIEW RYBAK - SZCZERY KIBICOWSKI WYWIAD!

2024-01-22

Z ekipy mało istotnej na scenie stworzył bandę numer 1 w całym kraju. Ekipa „Rybaka” budziła szacunek i strach u wszystkich. Bez wyjątku. Młodzi kibice – nie wierzcie nikomu, kto będzie twierdził inaczej. Cała Koalicja w latach 90. wiedziała, co oznaczać będzie spotkanie ekipy Arki Gdynia. Bo chuligani Arki wyprzedzili całą epokę. W tamtych latach stawiano na wygląd wizualny – im ktoś większy, tym bardziej budzący respekt – tymi kategoriami się kierowano. Dopiero po latach zrozumiano, że można być nawet „przecinkiem”, ale jeśli z umiejętnościami – jest się w stanie powalić każdego rywala. Arkowcy zrozumieli to dużo, dużo wcześniej i tą drogą podążali całymi latami na szlaku sami, tym samym stając się szczytem nie do zdobycia. To oni byli prekursorami ustawek na naszej scenie – to oni umówili pierwszą walkę w lesie – z chuliganami Lechii Gdańsk. Gdynianie nigdy, dosłownie przenigdy, by do tego nie doszli, gdyby nie właśnie „Rybak”. Gdyby nie jego umiejętności, upartość i zjednywanie sobie ludzi. Fanatyczko i Kibolu. Przed Tobą wywiad z legendą polskiej sceny kibicowskiej. Z osobą w moim odczuciu numer 1, gdybym miał tworzyć prywatną listę najbardziej wpływowych person rodzimego ruchu kibicowskiego w naszej historii. Treść tego wywiadu jest wyciśniętą esencją z tego, co przeczytać już będziemy mogli wkrótce wszyscy, bowiem mój rozmówca dzięki pisarskiej pomocy Grzegorza Majewskiego wydaje niebawem książkę – swoją biografię "Zbigniew Rybak syn Józefa". Zatem tym większy to zaszczyt, że udało nam się wyprzedzić pewne wydarzenia i niniejszy wywiad staje się swego rodzaju prologiem do uczty głównej.

 

Kontakt do Zbyszka „Rybaka” otrzymałem od nikogo innego, jak samego Rafała Dąbrowskiego, dla wielu lepiej znanego, jako „Uszol”. Niegdyś wrogowie, dziś przyjaciele. Życie nie zna sytuacji niemożliwych. Jest początek wakacji 2019 roku. Miejsce spotkania – prywatna siłowania „Rybaka” w Gdyni. Umówiona godzina – 12.00. Spóźniłem się półtorej godziny przez fatalny dojazd. Dla mnie osobisty dramat. Nienawidzę spóźnień – uważam, że to jest kpina z osoby, z którą się umawiamy i marnotrawienie jej czasu. Czuję się zażenowany, że każę czekać na siebie. Wielu by odpuściło na dzień dobry. Ale nie „Rybak”. Cierpliwie wyczekał – na powitanie zmierzył mnie ostrym wzrokiem. Już wtedy wiedziałem jedno – współczułem wszystkim tym, którzy mieli z nim styczność niegdyś w walce twarzą w twarz. Nie był zadowolony – widziałem to po nim. Najpierw mnie oprowadził po swojej siłowni. Ogromnej jak lotnisko. A po chwili stwierdził krótko autorytarnym tonem: „Tyle czekałem na ciebie, teraz ty pojedziesz ze mną”. Nie wiem czy to nie był uśmiech losu do mnie. Chyba tak. Los na loterii. „Rybak” zamiast przeprowadzić wywiad we wcześniej ustalonym miejscu, postanowił zabrać mnie do swojego domu. Gdy jechałem za jego terenowym Dodgem zap***dalającym przez całą Gdynię na bij zabij momentami traciłem go z widoku. Myślałem, co ja zrobię, jak go zgubię z oczu zupełnie? Nie wymiękłem. Dusiłem mojego kaszlaka, aż w końcu dojechaliśmy do jego domu. Tam przywitał nas przemiły kilkudziesięciokilogramowy „piesek” pit bull. Wszedłem na teren domu. Klimat? Wszędzie odniesienia do wikingów. W każdym odwróceniu głowy i spojrzeniu w różne miejsca – runy. Ten sam znak. Pytam, co on oznacza. Pada odpowiedź: „AG – Arka Gdynia”. Nie wierzę, mówię sobie – niemożliwe po tylu latach nieobecności na scenie. Sprawdziłem zaraz po powrocie w domu – w znakach runicznych Ansuz to „a”, Gebo to „g”. Przeszły mnie ciary. Ten człowiek, mimo 46 lat, Arkę ma nie tylko na tatuażu. On ją w sercu ma naprawdę. I pewnie tak z nią już umrze.

 

 

Twoje pierwsze kroki na Arce. Kiedy miały miejsce? Jak na Arkę trafiłeś – dzięki komu?

 

Jako młody chłopak mieszkałem w dzielnicy Gdyni – Pustki Cisowskie. Wszyscy kibice, jacy tam mieszkali, siłą rzeczy byli Arkowcami. Od 14 roku życia uprawiałem sporty walki – najpierw karate, potem taekwondo. Z racji, że moi wszyscy koledzy jeździli na Arkę, to wiadomo, że ja również tam uczęszczałem. Jednak początkowo nie byłem jakoś zafascynowany wyjazdami. Dodatkowo byłem czynnym sportowcem – młodym, ale naprawdę się w to angażującym. Bardzo często mecze pokrywały się z moimi zawodami sportowymi, a ja w bardzo wielu z nich brałem udział, bo byłem po prostu dobry w tym. Moje życie bardziej toczyło się wokół maty i sportów walki.

 

Kiedy w takim razie poczułeś, że Twoją drogą jest chuligaństwo stadionowe?

 

Byłem młodym człowiekiem – miałem 17 lat – i wybrałem się na wakacje. To był 1990 rok. Byliśmy z kolegami i koleżankami na biwaku, a wszyscy kumple byli Arkowcami. Pewnego razu spotkaliśmy jakąś tam grupę ludzi i zaczęliśmy się z nimi szarpać. Jeden chłopak od nas miał pistolet gazowy (w tamtych czasach to była rzecz niebywała), wyciągnął go i sytuacja stała się dość niebezpieczna. Rozeszło się na szczęście po kościach, ale nasi oponenci pojechali po swoich kumpli do Gdańska, o czym my nie wiedzieliśmy. Przyjechali nad ranem, bodajże w 40 osób, a my profilaktycznie wieczorem przenieśliśmy się w inne miejsce. To nam w niczym nie pomogło, bo znaleźli nas. Głównym prowodyrom tego zdarzenia od nas udało się uciec i zostałem na placu boju ja z dziewczynami. Dziewczyn nie bili, więc skupili się na mnie. Dostałem tam okrutne lanie. Gdyby nie mech rosnący na ziemi w lesie, tylko normalna podłoga, to prawdopodobnie by mnie zabili, ale nie ma co „ryczeć”. Parę razy w trakcie tego wpier***u traciłem przytomność i za każdym razem mnie cucili i dalej tłukli, do kolejnej utraty przytomności. Dostałem taki wpier***l, że przez miesiąc nie wracałem do domu, bo moja głowa wyglądała tak, jakbym miał je trzy. Gdy mnie tak skopali, to od tego momentu z moimi kumplami z Arki mieliśmy już wspólnego wroga. Takiego dla mnie osobiście na bardzo poważnie. Zacząłem mocno jeździć na wyjazdy, wkręciłem się i zaangażowałem. Zaszczepiłem zajawkę wśród moich kumpli, którzy trenowali ze mną.

 

Czy interesowała Cię, jako młodego kibica, przeszłość kibicowska swojego klubu? Czasy zdobywania Górki przez Lechię itp.?

 

Zupełnie nie. Ja wiedziałem o tym, że we wcześniejszych latach, ale także i wtedy, gdy ja zaczynałem Arka kibicowsko była słaba. Lechia tymczasem była bardzo mocna. W 1991 roku pojechaliśmy do Rotterdamu na mecz reprezentacji Polski z Holandią. Skoro zacząłem jeździć na mecze, to dla mnie równało się to z tym, że zacząłem również grandzić i chuliganić. Wtedy się wszystko zaczęło.

 

Stworzyłeś na Arce coś, co w Polsce było niespotykane. Dzięki ekipie, która stale trenowała wyprzedziliście konkurencję o całą długość na wiele lat. Kiedy urodziło się w Twojej głowie, by taką właśnie bandę stworzyć?

 

Dopóki ja nie zacząłem poważnie na Arce działać pod kątem chuligańskim, to model kibicowania w Polsce wyglądał tak, że jechało się na wyjazd i większość uczestników piła alkohol. Awantury były spontaniczne, bito się na tyle, na ile kogoś poniosła wyobraźnia, a nie umiejętności. Zresztą początkowo też w tym uczestniczyłem przecież. Jak zacząłem jeździć na mecze, to właśnie tak to wyglądało. Zmieniło się wszystko po tym wpier***u od Lechii. Moja chęć sprawienia rewanżu Lechistom była tak wielka, że wiedziałem, że muszę się w tą kibolkę mocno zaangażować, by swój cel osiągnąć. Poza tym faktycznie realizowałem swój taki wewnętrzny plan zemsty. Po skończeniu szkoły gastronomicznej pracowałem w pubie „U Szkota” w Gdańsku. Kończyłem pracę o północy, wychodziłem i atakowałem gości w barwach Lechii – a to dostawali kopa, a to łokciem w łeb. Zaczęli się nakręcać, bo stwierdzili pewnie w swoim gronie: „ty, przyjeżdża jakiś czub i nas tu leje”. Ja tam nie kalkulowałem. Atakowałem dwóch czy trzech – nie miało to znaczenia. Tłukłem tych typów z Lechii ostro. Zaczęli mnie szukać, więc musiałem się stamtąd ewakuować i zacząć pracować gdzie indziej. Zacząłem pracować we Wrzeszczu, gdzie też lechistów było dużo. Tam też lałem biało-zielonych ile się dało. Raz jednak trafiłem na taką sytuację, że tłukłem trzech typów, ale jeden z nich się zerwał. Miałem pecha, że Lechia jechała na jakiś wyjazd, więc ich tam gdzieś na zbiórce we Wrzeszczu było naprawdę wielu. Zaczęli mnie gonić całą watahą. Wbiegłem wtedy na tory kolejowe i na stację, a tam okazuje się, że pociąg opóźniony jest o 10 minut. Musiałem niestety z buta uciekać pełny jeden przystanek torami kolejowymi w stronę Gdyni. Udało się zwiać, inaczej byłoby mi bardzo smutno (śmiech).

 

Odnoszę wrażenie, że robiłeś to wszystko nie dla Arki, lecz dla zemsty.

 

Tak, oczywiście. Początkowo to była tylko i wyłącznie chęć zemsty na Lechii za to, co mi zafundowali kilka lat wcześniej. Za każdym razem, gdy atakowałem tych mężczyzn mówiłem im, za co dostają wpier**l – „Za Gołuń”.

 

Skąd brałeś chłopaków, którzy byli rekrutowani do Waszej ekipy? To przecież były czasy, gdy w ogóle nie było mody na takie sprawy. Wy wytyczaliście jednak nowe trendy…

 

Wciągając w to wszystko kumpli, którzy ze mną trenowali, a nie byli w ogóle kibicami, miałem pełną świadomość, co robię. Chodziło mi o zebranie bandy takiej, na którą nie będzie siły w kraju. Zacząłem robić treningi dla kibiców, którym się to spodobało, a chłopaki naprawdę mieli potencjał i wkładali w to całe swoje serce. My z marszu daliśmy Arce taką siłę, że to człowieku było coś niewyobrażalnego na tamte czasy. Powtarzałem im wiecznie i do znudzenia – jeśli chcemy być mocni – musimy trenować. Założyliśmy więc sekcję – swoją szkółkę, w której trenowali tylko i wyłącznie kibice. Zrobiliśmy nawet takie koszulki „Streetfighting”. Wprowadziliśmy nowe trendy na Arce. Nie było już modne picie na wyjazdach, co wielu się nie podobało, ale szybko się z tym oswoili. Dopiero podczas powrotu mogliśmy się napić, a zazwyczaj były to zwycięskie powroty, więc odbywało się to w radosnej atmosferze. Początkowo nasza sztywna grupa liczyła 25-30 osób. Stanowili ją chłopaki z Pustek Cisowskich i Cisowej, którzy trenowali na siłowni. Także logiczne, że prezentowali się wizualnie bardzo dobrze – odbiegali swoim wyglądem od zwykłych kibiców. Parę osób dobiło do nas ze Śródmieścia, Chylonii i tym sposobem, z każdej dzielnicy po jedna, dwie osoby byliśmy w stanie już zebrać całkiem zgrabną ekipę, która liczyła 50 osób. Z biegiem czasu, gdy już wyrobiliśmy sobie markę chuligańską nie tylko na Pomorzu, ale i w całym kraju, to potrafiliśmy na mecz jechać w 300 osób samej bandy. Ale to wtedy był przykaz odgórny i jechała cała Gdynia – złodzieje, bandyci, handlarze samochodami – jechał dosłownie każdy. A ja byłem tym typem, który wszystkich drapał, wszystkich męczył, wszystkich nagabywał, że teraz muszą jechać wszyscy. Jak są gdynianami, to muszą jechać „wyjaśnić temat” (śmiech). Potem się zawsze podśmiewali między sobą i podpytywali: „Co, Rybak cię męczył”. Odpowiedź padała: „No… To już teraz jedźmy” (śmiech). Biorąc pod uwagę styl naszych awantur, to moim ulubionym stylem był zawsze styl angielski. Ja to na polskiej ziemi lekko zmieniłem, bo my raczej nie robiliśmy rozrób siedząc w barach, bo w nich zwyczajnie nie przesiadywaliśmy. My napadaliśmy na takie bary, robiliśmy akcje na kibiców, którzy się przemieszczali z miejsca na miejsce np. pociągiem czy autobusem. Robiliśmy tak zwane zasadzki. Wpadaliśmy, wjeżdżaliśmy, biliśmy ich i robiliśmy swoje. Co ciekawe, zawsze byliśmy bez szalików oraz emblematów klubowych. Z racji, że byliśmy świetnie zorganizowani i wszyscy trenujący, to nie straszne były nam proporcje rzędu ich 100, a nas 30. Nasze morale podnosiły ciągłe zwycięstwa, bo tylko takie rozstrzygnięcia były awantur z naszym udziałem.

 

Wspomniałeś o organizacji… Kiedyś w jednej z rozmów ważna persona kibicowska z GKS Katowice powiedziała mi słowa, które pamiętam do dziś: „Nie musisz mieć ekipy, wystarczy, że jesteś świetnie zorganizowany. To jest co najmniej połowa sukcesu”. To co dopiero musiało być u Was, gdy była i ekipa i organizacja…

 

No tak. Na tamte lata to był chyba nieosiągalny pułap dla wielu. Jeśli nie dla wszystkich. Słuchaj, opowiem ci historię. Kiedyś nasza ekipa pobiła żołnierzy amerykańskich pod dyskoteką „Tornado” w Gdyni, w której byłem barmanem. Zaczęli do nas huczeć, więc wyszliśmy przed dyskotekę, żeby sobie wyjaśnić. Frontalnie w nich uderzyliśmy, flanki rozwinęły się samoczynnie, zbiegły po bokach i zamknęły ich z tyłu. Każdy wiedział, co ma robić i gdzie jest jego miejsce. Odbyło się to samoczynnie. Mieliśmy to doskonale przećwiczone. Zawsze atakowaliśmy z zaskoczenia, nie przedstawialiśmy się, że my jesteśmy Arka Gdynia i chcemy się bić. Podchodziliśmy do typów, od razu waliliśmy w mordę i po temacie. Ja pierwszy rozpoczynałem awantury, bo z racji tego, że trenowałem taekwondo bardzo dobrze kopałem i kopię zresztą do dziś (śmiech). No w każdym razie podbijałem pierwszy, kopałem lewą nogą, co tym bardziej stanowi zaskoczenie, bo raczej większość spodziewa się wyprowadzenia ciosu z prawej strony. Zawsze też początkowo robiliśmy największych typów, którzy wydawali się przywódcami. Tym samym już na powitaniu morale rywali spadało do zera, gdy ich główne osoby padały jak muchy. Mogę śmiało powiedzieć, że biliśmy celnie i mocno. Podchodziłem do takiego typa, dostawał szybkiego kopa w łeb, to po takim kopie ich dowódca i który miał najwięcej do powiedzenia zazwyczaj leżał. Następni dostawali z łokci, kolejne kopy na łby i słuchaj, po 10 sekundach mieliśmy zawsze 5 czołowych postaci wyeliminowanych i to tak, że poszli spać. Psychologicznie rozbijaliśmy wszystkich. Tą akcję z amerykańskimi żołnierzami widział mój kolega, który był komandosem i walczył na wojnie w Jugosławii. Stwierdził, że własnym oczom nie wierzy, bo zachowaliśmy się, jak regularne wojsko. I że to było niesamowite, że zrobiliśmy to, jako ludzie z ulicy. Kontynuując jeszcze wątek tych żołnierzy amerykańskich dodam śmieszną historię. Jeden z nich tak się zesrał, że wskoczył do kanału portowego. I bał się później z niego wyjść, bo nawet nie miał jak za bardzo, bo to nie takie proste, jak nie masz schodków. Historia zaszła tak daleko, że milicja szukała jednego żołnierza, który się utopił. Nad ranem jednak się odnalazł.

 

Czy myślisz, że bycie chuliganem determinowała bieda lub w pewien sposób dysfunkcje rodzinne? Czy wśród Was były chłopaki z normalnych, ułożonych rodzin?

 

Odżegnywałbym się na pewno od biedy. To chyba nie działało i nie działa w ten sposób. Według mnie w latach 90. były dwie warstwy społeczne. Nie było takich biedaków, jak dzisiaj, bezdomnych. Każdy miał przecież dom. W każdym razie byli ludzie skromnie żyjący – zaliczyłbym tu stoczniowców, górników itp. I to była jedna potężna szara masa. I na drugim biegunie w ogromnej mniejszości ludzie bardzo bogaci lub też politycznie ustawieni. Nie było tak jak dziś – klasy średniej, prywatnych interesów. Jak ktoś wtedy mówił, że jest z biednej rodziny, to kłamał. Każdy z nas miał mniej więcej to samo, wszyscy mieszkaliśmy w blokach, niewiele się od siebie różniliśmy. Rozbieżności były minimalne. Ja do 8. roku życia mieszkałem w baraku pruskim, w lesie. Stoją one do dziś – na granicy Sopotu i Gdyni. To były baraki wybudowane w latach 20. poprzedniego stulecia, w których mieszkała straż graniczna i pilnowała ona granicy między Polską a Wolnym Miastem Gdańsk. Z racji, że to było niedaleko elitarnej dzielnicy Orłowo, chodziłem do szkoły z samymi prominentami, którzy mieszkali w tych bogatych willach. Dopiero przeprowadzając się na Pustki Cisowskie trafiłem do tej wielkiej szarej masy przeciętnych ludzi. Tam w ciągu pierwszego tygodnia po przeprowadzce mając 8 lat zdążyłem się już trzy razy poszarpać, bo ktoś nowy się sprowadził. Z czasem jako pierwsi z moim bratem założyliśmy siłownię w piwnicy bloku. Nota bene dziś też mam wraz z moim bratem w Gdyni jedną z większych siłowni w Trójmieście i otwieramy nową, jeszcze większą – tak historia zatocza koło (śmiech). Później byłem pierwszym w okolicy, który zaczął trenować sporty walki. Najpierw w Gdyni jeździłem na karate, a potem do Gdańska na Stoczniowiec, gdzie trenowałem taekwondo. Zaszczepiałem to w chłopakach, którzy wcale nie pochodzili z biedy. Byli tacy jak ja. Tak więc podsumowując – to nie bieda, a bardziej charakter powoduje, że zostajesz chuliganem. Ja to miałem we krwi i myślę, że każdy chuligan z krwi i kości przyzna to samo, że to po prostu trzeba lubić.

 

Ciekawa rzecz – gdy przypominam sobie tamte czasy plus czytam stare ziny, czarno na białym wychodzi, że wy osławioną bandą wcale nie pojawialiście się za często na wyjazdach. Wasze wyjazdy to często kilkunastoosobowe wypady. Czemu tak to wyglądało?

 

Pamiętaj, że Arka Gdynia grała wtedy w III lidze. Poziom sportowy był mierny. Szczerze powiedziawszy nas te mecze nie za bardzo interesowały. Mnie to już całkowicie. Owszem, część z chłopaków lubiła popatrzeć na mecz, ale ich nie było za wielu. Jeździli w kilkunastu, bo ich to interesowało. My mieliśmy trochę inne priorytety, więc nie jeździliśmy. Proste. Gdzie my mieliśmy jechać? Na Sztorm Mosty czy Orzeł Bożepole Wielkie? Wychodziliśmy z prostego założenia. Rywal ma kibiców? Nie ma. Ile jest do przejechania kilometrów? 200. Ty no, po c***j tam jechać. Decyzja zapadała jedyna możliwa. My wybieraliśmy takie mecze, na których będą rywale kibicowscy do najeb***a. Tylko takie mecze, na których może coś się dziać. Bo ta adrenalina nas nakręcała właśnie.

 

Był taki mecz, na którym wbiliście Legii na Żyletę – zajechaliście wtedy dobrą szajką na mecz rezerw Legii z Arką. To historyczny moment, który przez Legię jest interpretowany zgoła odmiennie od Waszego spojrzenia. Powróć jednak do tamtych chwil, do tamtej sytuacji, która narobiła sporo szumu w polskim świecie kibicowskim.

 

Ten mecz to jest dobry motyw. Przyjechaliśmy tam dobrą ekipą. Wsparcie dostaliśmy faktycznie i z Krakowa i z Poznania. Naszym pechem było to, że Legia na Żylecie nie siedziała. Wbiegliśmy tam z zaskoczenia, rozjeb***śmy płot, a tam ich nie było! Okazało się, że siedzieli po drugiej stronie stadionu. Zaczęliśmy skandować „Arka Gdynia” i Legia wyszła przed stadion. Nawet nie wszyscy od nas zdążyli na tą Żyletę dobiec, a już ruszyliśmy z powrotem, żeby się z nimi bić. Rozjeb***śmy ich tam pod tym stadionem w pył. Czyli jakby byli na Żylecie, też by dostali wpie***l. Rozpatruję to w związku z tym tylko w tych kryteriach. Jakby tam byli, to by było jeszcze bardziej spektakularnie. Bo od nas była taka banda, że byśmy ich tam pognali choćby skały srały. Tu chodzi o to, że to jest ich miejsce, ich stadion i tam zostali pognani.

 

Niemalże wszędzie tam, gdzie się pojawialiście Waszą osławioną bandą sialiście dosłownie spustoszenie. Nie tylko na wyjazdach Arki, ale także robiąc akcje na wrogie ekipy. Wymień top 3 awantur, w których brałeś aktywny udział. I super byłoby, gdybyś je opisał ze swojej perspektywy, ze swoich wspomnień.

 

Gdybym się miał tak chwilę zastanowić, to… To pierwszą z awantur wymieniłbym tą w Ostrawie. Pojechało nas z Gdyni koło 20 osób do Poznania. Tam dosiadło się kolejne 25 osób Lecha. Wsiedliśmy w autokar i wyruszyliśmy do Ostrawy. Siedzimy sobie na rynku i nagle jeden z ziomków z mojej dzielnicy przybiega i mówi tak: „Zbychu, mam dobrą informację. GKS Katowice na rynku”. Od razu zostawiliśmy nasze napoje i ruszyliśmy. Wbiegamy w typów, zaczynamy się z nimi bić. A tu nagle słyszymy od nich: „Ale my jesteśmy GKS Jastrzębie”. To my: „O k***a, to pomyłka”. Stajemy i chwila konsternacji. Co dalej? Nagle patrzymy, a „Surówa” – mój świętej pamięci przyjaciel, w mojej opinii największy chuligan w historii polskiego chuligaństwa, 2-metrowy kolos, zdobywca trzeciego miejsca na mistrzostwach świata juniorów w zapasach w Kolumbii (potem zawsze mówił, że ten medal zdobyty właśnie w tym kraju był dla niego przekleństwem, bo lubił przypier***ić w nozdrza), nigdy nie mający obaw, ruszający na rywali nawet jak ich było dziesięciu, a on sam – otrzymał na twarz cios cegłówką od typa z Jastrzębia. Cegłówka odbiła się od głowy „Surówy” i odleciała na ziemię. Wszyscy patrzyliśmy, co „Surówa” zrobi. On się tak spojrzał na typa z Jastrzębia, powiedział: „Zabiję cię, k***a”. Staraliśmy się sprawę załagodzić, mówimy: „Dobra, dobra, już starczy”. Ale „Surówa” krótko: „Za późno”. I ruszył. Widzieli, że nie mają szans. Na to wszystko wjechała straż miejska. Z racji, że my się zawsze biliśmy z milicją, to także i w Czechach nie odpuściliśmy. Z racji tego, że straż miejska jest na równi traktowana co milicja, dostali solidne lanie. Potem idąc na stadion widziałem te ich mundury z odbitymi śladami naszych podeszw. Można stwierdzić, że otrzymali przekopkę z honorami. Nagle słyszymy, że w całym tym ambarasie biją brawo cyganie! W naszym gronie było dużo skinheadów, no to przy okazji ruszyliśmy na cyganów i im też zafundowaliśmy wpier**l. Podsumujmy – trzy grupy zostały już przemielone na tym ostrawskim rynku, a my nawet nie doszliśmy na stadion! Gdy tam już dotarliśmy, to milicja była zupełnie zdezorientowana – wprowadzili nas na sektor dla Polaków. Wbijamy, a tam Zagłębie Sosnowiec rozwiesza flagi. No to podeszliśmy do nich, zaczęliśmy się z nimi bić i zabraliśmy się za szarpanie ich flag. Wjechała w to znów milicja, ale zaczęliśmy palić głupa, że my od nich nic nie chcemy. Tymczasem sosnowiczanie stali obok lekko poobijani. Spostrzegłem, że zaczęli się kłócić między sobą i ci co bardziej oburzeni zaczęli wychodzić ze stadionu. Więc ja też szybko zareagowałem – wziąłem ze sobą swoich kolegów i poszliśmy na koronę stadionu, żeby ich godnie pożegnać. Atakowaliśmy ich w czterech. Żeby nie przesadzić, wpier**l dostało co najmniej 10 chłopaków z Zagłębia, którzy wychodzili chyłkiem. W tym czasie znów zaczęła się do nas sadzić milicja, która zauważyła, że w naszym rewirze sektora jest niespokojnie. Żeby było śmieszniej głównie zawijali tych pobitych, bo robiliśmy szybka akcję – trzy, cztery ciosy i odchodziliśmy jakby nigdy nic. Taktyka – liga mistrzów (śmiech). Psy zaczęły wyrzucać ludzi z sektora, między innymi „Surówę”. On sobie stanął przy sektorze i sprawdzał dokumenty ludziom, jak się nie zgadzała miejscowość, to znów pach, pach i kolejne wpier***e. Milicjanci tam stojący już byli na to obojętni, zdawali się pogwizdywać patrząc w inną stronę – myślę, że to było spowodowane tym, że sami nie chcieli do niego podbijać, bo to naprawdę był tur. Bali się czy po prostu on nie zacznie ich bić, więc palili franka. Tymczasem „Surówa” pokazywał wszystkim wychodzącym z sektora – „Tutaj, do mnie chodźcie, do mnie”. Zbierał kolejną zwierzynę łowną. Paru kolegów wtedy uratowałem, bo ja stałem niedaleko tego wyjścia z sektora i mówiłem Michałowi: „Tego zostaw, to mój kolega”. I nawet jak się „Surówie” nie zgadzało miejsce zamieszkania, to mówił wtedy: „No dobra, masz szczęście” i puszczał go dalej. Wszystko to trwało z jakieś 2 godziny licząc od naszego wejścia na stadion, więc byliśmy już też zmęczeni. Nie da się na oriencie być non stop. Bolały mnie już ręce, łokcie i nogi. Nagle siedząc taki zmęczony zauważyłem, że GKS Katowice ruszył w stronę Lecha. Postanowiłem pomóc Lechowi i wypłaciłem jednemu z Katowic solidnego kopa, że w momencie się złożył i został leżeć jakby dosłownie w trumnie. Ręce wyprostowane wzdłuż ciała, nogi również. Pomyślałem: „K***a, zabiłem chłopa”... Przeniosłem się więc w górę sektora. Tam napatoczył się jeden Lechista, który zaczął opowiadać Czechom, z jakiego on jest pięknego miasta Gdańsk. Odwróciłem się i mu powiedziałem: „Przepraszam, ale musisz dostać w ryj”, a Czechom po tym fakcie tylko krótko rzuciłem: „Arka Gdynia”. I doczekałem tam już do końca meczu. Potem zaczęliśmy wszyscy wychodzić przed stadion, no i nasza grupa oczywiście postanowiła poczekać na ten GKS Katowice. Schowaliśmy się za taką górką i stanęliśmy przy prowizorycznie przygotowanym parkingu – z palików owiniętych taśmą. To były jednak takie paliki jak trzonki. Każdy na jakieś 40 cm tyle, że z kątem prostym na zakończeniu. To były sosnowe kołki, drewno może nie za twarde, ale kąt prosty przy zetknięciu z czaszką powodował rozcięcie głowy na jakieś 4 cm. Wszyscy, co do jednego, zaopatrzyliśmy się w te kołki i zobaczyliśmy idących kibiców Banika Ostrawa, którzy mieli zgodę z GKS Katowice. Wszyscy z nich mieli długie włosy, tam chyba w ich szeregach byli głównie metale. U nas, jak już wiesz, dominowali skini. Wszystko nam pasowało, okoliczności były niesamowicie sprzyjające. Jak w nich wjechaliśmy, to po 10 sekundach 15 z nich miało rozwalone głowy. Najśmieszniejsze było to, że jak ktoś dostał taki kołkiem i miał długie włosy, to te włosy nasączały się szybko krwią. Z racji, że tam było wielu blondynów, to oni wszyscy wyglądali jakby byli po jakimś megaboju. No dosłownie jakby wrócili z wojny (śmiech). Klimat tego był niesamowity. Licząc te wszystkie awantury od początku, to było już jakieś szóste starcie od samego początku dnia. A to wiesz, też nie jest tak, że idzie lawinowo. Tu musisz się przyczaić, tu zaczekać, każde starcie też jakiś czas trwało, to wszystko było rozłożone w czasie. Byliśmy bardzo zmęczeni. Chcieliśmy już wracać do Gdyni i Poznania. Podjeżdżamy na przejście graniczne, a za nami podjeżdżają autokary Zagłębia Sosnowiec. Patrzymy się tak na nich i pokazujemy im, że jeszcze wpier**l będzie, znowu robota. Po latach pewien człowiek z Sosnowca działając w tematach biznesowych z moim ziomkiem dowiadując się, że ten mój znajomek jest z Gdyni stwierdził, że Gdyni nienawidzi, bo od Arki dostał największy wpier**l w życiu, ale ich szanuje. Okazało się, że był to jeden z ówczesnych dowódców Zagłębia Sosnowiec, więc wspomnień z nami na pewno nie miał dobrych. W każdym razie to Zagłębie Sosnowiec na granicy stwierdziło, że nie jadą dalej, że nie chcą się bić. Więc ruszyliśmy i zatrzymaliśmy się na kolejnym zajeździe. Tam zamiast Zagłębia, które faktycznie nie pojechało, nawinął się autokar Piasta Gliwice, który odpokutował w zamian za Sosnowiec. Kilku z Piasta dostało pożegnalny wpier**l i potem już w końcu bez przeszkód wróciliśmy do Gdyni i Poznania. W sumie w ciągu całego wyjazdu było coś koło dziesięciu spięć. Wypadem do Ostrawy można by obdzielić z osiem albo i dziesięć innych wyjazdów, a tam wszystko działo się w ciągu jednego dnia.

 

W jednym z Twoich wywiadów, które widziałem w Internecie...

 

Ale zaraz, zaraz. To była tylko pierwsza awantura!

 

Yyyy... Byłem przekonany, że te dziesięć starć w jednym to było o te kilka dymów nadprogramowo!

 

Ależ, gdzie tam! Teraz drugi wyjazd. Amica Wronki. Niby śmieszne. Amica wtedy była fan clubem Bałtyku Gdynia. Jednocześnie Amica Wronki była też fan clubem Lecha Poznań. Weź tu zrozum coś z tego (śmiech). No, ale dobra. Przyjechaliśmy tam, na powitanie wbiliśmy z bramą i zabraliśmy flagi tej Amiki. O dziwo, można było kupić na stadionie piwo, więc zaopatrzyliśmy się w browary i zmierzaliśmy w stronę sektora gości. Spoglądamy nagle, a w naszą stronę zmierzają typy z Lecha Poznań. Od razu z naszej strony kopy w ryj, szali nie zabieraliśmy, bo mnie to osobiście nigdy nie interesowało – krojenie szali. Co innego flaga. Oczywiście to mój osobisty osąd, bo miałem całe multum kolegów, którzy szczycili się swoimi kolekcjami skrojonych szali. Mnie to jednak nie bawiło. Po c**j mi był czyjś szalik. Dużo bardziej cieszyłem się, jak ktoś dostał ode mnie po głowie. Po oklepaniu kibiców Lecha wprowadziły nas psy na sektor, gdzie były bardzo grube ławki. Nie był to sektor gości, lecz zaraz obok niego. Chodziły słuchy, że Arka ten mecz sprzedała. 1-0, 2-0, już piana na pyskach. U nas pełne wkurwienie. Zaczęliśmy łamać ławki i rzucać nimi w sędziego liniowego. Że on nie wylądował w szpitalu, to może powiedzieć o wielkim szczęściu. To były naprawdę wielkie brechy. Jakby tak dostał taką deską rzuconą z dwóch rąk zza pleców w tył głowy, to jest albo szpital, ale raczej trupek. Szpital w każdym razie stuprocentowy. W pewnym momencie sędzia dostał ochronę jakichś ochraniaczy, którzy stali przy nim i łapali te ławki jak jacyś je***i wojownicy ninja. Wyglądało to przekomicznie. Cały stadion śpiewał: „Chuligani, chuligani”. A my im na to: „Tu jesteśmy, tu jesteśmy”. Podjechała straż pożarna i zaczęła w nas lać strumieniem wody. Wtedy to ja już też nie wytrzymałem. Jak dostałem taką salwę z armatki wodnej i wylądowałem dwa rzędy wyżej, to powiedziałem sobie: „O k***a, to naprawdę boli”. Zacząłem też łamać te ławki. Wymietliśmy tam calusieńki sektor. Skończył się mecz i psy wypuszczały nas ze stadionu. Utworzyli szpaler, ścieżka zdrowia przygotowana. Mówię do naszych: „Słuchajcie, i tak dostaniemy wpie***l, to lepiej dostać go po walce”. Jak wyszliśmy, to dosłownie się na nich rzuciliśmy. Oni zwariowali. Stało tam ze stu milicjantów i wszyscy rozpierzchli się z przerażenia. Stanęliśmy przed autokarem i wołamy ich: „No i co k***y”. Bali się do nas podejść. Widzieli, że to nie są jacyś pierwsi lepsi przypadkowi kibice. My byliśmy chuliganami! I to my ich zaatakowaliśmy, a nie oni nas. Bankowo zastanawiali się, kto to do nich przyjechał w ogóle, kto to jest. Całe Wronki zebrały się tam naokoło tego placu i nas bluzgały: „Arka Gdynia k***a świnia”, „Wy k***y”, „Wy c***e”. No co się dziwić. Przyjechaliśmy, zabraliśmy im flagi, oklepaliśmy ich kibiców, rozjeb***śmy im stadion, najeb***śmy ich milicjantów. No k***a większego upokorzenia nie mogło być. Gdy już weszliśmy do autokaru, to cały tłum zebrał się naokoło i zaczęli uderzać w autokar. Pięściami, kopami, parasolami, co tam mieli pod ręką. Z nami, jako kierowca autokaru, jeździł taki starszy gościu, mój kolega. Powiedział wtedy z pełnym wkur***niem na twarzy: „Jak mi k***a wybiją szybę, to mam wyje***e. Staję tutaj i otwieram drzwi”. Ja to podchwyciłem i słysząc te kopy lecące na autokar odprowadzającego nas tłumu wykorzystałem moment i z całej siły uderzyłem pięścią w szybę i ją rozbiłem. I wołam: „K***a, szybę ci wyje***i!”. A on: „Pier***ę!”. Stanął, drzwi otworzył, wybiegliśmy i zaczęliśmy się znowu bić. Jak się rozpędziłem, to z 20 mterów wbiłem się w tłum, ludzie się rozstępowali. Trochę za bardzo się rozpędziłem, bo za mną chłopaki aż tak nie pobiegli. Miałem szczęście, że koło mnie biegł kolega z bejsbolem. W pewnym momencie tłum mnie otoczył. Jak zaczęli mnie napier***ać różnymi przedmiotami, parasolkami i innymi gównami, to zaczęło być naprawdę gorąco. W takim zaćmieniu widzę w tle fruwającą pałkę milicyjną w powietrzu – mówię – idzie nasza odsiecz. A to ten mój znajomek jak wyj***ł milicjantowi prosto w głowę tym kijem, to pies się złożył i od razu zasnął. Z nerwów mój znajomy upuścił kija na ziemię. Miał szczęście, bo gdyby z tego kija wzięli odciski, to chłopak długo nie zobaczyłby wolności. W każdym razie ci wszyscy ludzie widząc tą akcję, nagle pochowali te swoje parasolki. Szybko wykorzystaliśmy ten moment konsternacji i zwialiśmy do autokaru. A tam milicjanci walczą z naszymi przy drzwiach. No to znów kopy, żeby zrobili mi wejście, ale nie odpuścili. Tak mnie naj***li pałami, że straciłem przytomność. Chłopaki mnie jakimś cudem wciągnęli do autokaru. Pamiętam, że miałem na tym meczu taką kurtkę szwedkę, ale skórzaną, żeby podkreślić swój status (śmiech). Po tym wyjeździe ta skóra była porwana chyba w 30 miejscach. Zegarek rozj***li mi całkowicie, no i rozwalili cały łeb. Gdy tak siedziałem w drodze powrotnej to czułem się, jakby mnie autobus potrącił. Zmęczony, rozwalony, ale zadowolony i szczęśliwy. Misja była spełniona.

Trzeci dym – wyjazd do Zabrza. Na reprezentację Polski. Tam byliśmy w sumie może z 7 razy. I zawsze, ale to zawsze się z kimś byliśmy. Albo z Legią, albo z Zagłębiem Sosnowiec. Bez wyjątku zawsze biliśmy się z policją. Za każdym razem grandziliśmy. Najgrubiej było jednak na Polska-Niemcy. Tam laliśmy wszystkich po kolei, bez wyjątku. Byliśmy tam wtedy takim składem, że nie wiem czy nawet dziś byś zebrał taki, który byłby się w stanie nam wtedy oprzeć. Oprócz całej Polski, która dostawała lanie jeden po drugim, ostro dymiliśmy tam również z psami. Były one jednak tego dnia świetnie przygotowane na nasz przyjazd. W trakcie walk przejęliśmy krótkofalówkę i pistolet jednemu milicjantowi. Przez tą krótkofalówkę nam psy zakomunikowały, że jeśli jej i broni nie oddamy, to nie wrócimy do Gdyni. Zostaniemy rozje***i w pył i wszyscy w najlepszym wypadku wylądujemy w szpitalach. Koniec końców oddaliśmy im krótkofalówkę i gnata i po tym nasze starcia z nimi się skończyły, bo do tego momentu walki między nami były naprawdę ciężkie. Bardzo mocno wtedy dostałem od milicji pałami. Tomfami, tymi twardymi trzonkami, lali wszędzie, po głowach, ja na klacie miałem ogromne ślady pobicia, uderzali w serce.

 

W jednym z Twoich wywiadów, które widziałem w Internecie stwierdziłeś, że chuligani to elitarna grupa, która zawsze jest przy klubie. Czy to nie jest jednak trochę tak, że chuligani, to ludzie, którzy żyją dniem dzisiejszym, a wymiana kadry w ekipach chuligańskich jest tak duża, że mało kto trwa w ekipie tak długo jak fanatycy przy swoim klubie? Może fanatycy żyją mniej intensywnie, ale przy klubie zostają na zawsze… Czy o chuliganach mógłbyś powiedzieć to samo? Co miałeś na myśli używając wtedy tych słów?

 

Powiem ci tak… W latach 90. wyglądało to zupełnie inaczej. Mało było takich typowych fanatyków, jak dziś. Z szalami, jeżdżących tylko i wyłącznie dla klubu. Większość z nas to byli chuligani. My może tak się nie afiszowaliśmy, wprowadziliśmy model jeżdżenia bez szali i barw, ale ludzie nawet z szalikami to byli chuligani. Jechali na mecz w wiadomym celu. To nie tak jak dziś, że ci ten mówi, że dziś się nie bije, tamten się źle czuje itp. Wtedy napier***ał się każdy. I to stwierdzenie, że jesteśmy elitą odnosiło się do wszystkich jeżdżących i aktywnych kibiców/chuliganów. Wielu z tamtych chuliganów po dziś dzień zostało przy swoich klubach. Jeśli miałbym nas charakteryzować, to byliśmy bardzo zróżnicowani. Do nas dochodzili różni ludzie. Nie znasz ich na dzień dobry, jak się będą zachowywać. Dwukrotnie mieliśmy w naszych strukturach sadystów, którym spodobała się ta ideologia bicia innych. Wyobraź sobie, że bywało tak, że biliśmy jakichś tam kibiców, a oni stali nad nimi i łamali im palce mając wyraz twarzy, jakby k***a się spuszczali. Przy okazji się trzęśli w spazmach. Od razu reagowałem: „Co ty odpier***asz, k***a?” i musiałem nie raz wyj***ć im lepa w łeb. Tak więc skład w ekipie to jest przekrój całego społeczeństwa, bo znajdziesz i chłopaków studiujących prawo, ale też i właśnie takie patologie. Osobiście mam znajomka, który w Irlandii prowadzi swoją własną klinikę – jest znanym lekarzem na Wyspach, do którego jest kolejka po 3 miesiące. A latał z nami w bandzie. I to był nasz bardzo dobry chuligan, zajebisty gościu. Skończył jednak medycynę, wyjechał i jest w życiu kimś. Wielu ludzi pootwierało swoje biznesy, są szefami dużych firm. Więc nie mogą to być jakieś głupki, to muszą być ludzie, którzy mają poukładane w głowie i są życiowo sprytni. Tak reasumując powiedziałbym, że chuliganka ludzi przyciągała, bo była adrenalina. I tu poziom intelektualny nie ma zbyt wielkiego znaczenia, bo uwierz mi, doprawdy różni ludzie przewijali się przez naszą ekipę. Z czego mogę być dumny? Z tego, że tworzyliśmy paczkę ludzi, około 50 osób, w której jeden mógł liczyć na drugiego. Nigdy, przenigdy nie było takiej sytuacji, że poszliśmy się bić i ja miałem obawy, że zostanę sam. Nigdy nie musiałem się patrzeć na boki i za siebie. Byliśmy świetnie zorganizowaną grupą. Żeby ci to zobrazować opowiem ci sytuację, gdy jechaliśmy w 30 osób na Lecha na mecz z Legią Warszawa. Nasze relacje były jeszcze niejasne, bo pół roku wcześniej pobiliśmy tego Lecha na Warcie Poznań. Oprócz nich dostała też od nas policja. W drodze do Poznania jeden chłopak od nas zapytał: „Zbychu, a co, jak na Lech zaatakuje, a ich kilkanaście tysięcy. To co robimy?”. Patrzę na gościa i mówię: „No jak to co? Napier***amy się z nimi” (śmiech). W stolicy Wielkopolski na stadionie Lecha zatrzymała nas milicja z pytaniem: „Kim jesteście”. Padła odpowiedź oczywiście: „Arka Gdynia”. Milicja: „Po co wy tu przyjechaliście?”. My: „No jak to? Wesprzeć Legię Warszawa!”. Milicja: „Jak to? To wy macie zgodę z nimi?”. My: „To wy nie wiecie?”. Z naszej strony pełen spontan i poszliśmy na żywioł. Pada z ust dowódcy: „Dobra, puśćcie ich”. Jak weszliśmy na sektor gości, to Legii jeszcze nie było, więc lanie zebrała obecna tam Pogoń Szczecin. Milicja wbiła w nas, więc zaczęliśmy się z nimi bić. Cały stadion bił nam brawo, bo wyrzuciliśmy z sektora kibiców Pogoni, no i dołożyliśmy psom. Jednego z milicjantów uderzyłem kopnięciem bocznym, którego nauczyłem się na taekwondo. Po awanturze z milicją zawinęli mojego kumpla, który był podobny do mnie posturą. W „CV” napisali mu: „Uwaga, zna ciosy karat. Jeszcze dodam ci jedną historię, byś miał pełen przegląd jak działaliśmy, jak adrenalina na nas działała. Swego czasu wybraliśmy się na mecz Legia Warszawa-Śląsk Wrocław. Był to rewanż za to, że Legia na jakimś tam meczu wykroiła jednego naszego kibica z flagi Szwecji – żółty krzyż na niebieskim tle. Nas było 20. Pod stadionem obiliśmy w różnych odstępach czasu z cztery ekipy próbującej się postawić Legii, a oni zbierali się całą pierwszą połowę, żeby dopiero w przerwie wyjść w 100 osób przed stadion z nami się lać i nas pogonić. Między sobą w trakcie tej pierwszej połowy mówili, że dwa autokary Arki szaleją pod stadionem. A nas tam 2 dyszki były i dopiero po godzinie wyszli naprzeciwko nam. O tym też mało kto w Polsce w ogóle wie, że taka sytuacja miała miejsce, bo nie nagłaśnialiśmy tego sami jako Arka. Takie wypady robiliśmy co jakiś czas, a Legii szczególnie zachodziliśmy za skórę. Nienawidzili nas wtedy za to, że pokazywaliśmy im tak dobitnie naszą wyższość.

 

Byliście głównymi aktorami również jednej z najgłośniejszych awantur na polskich stadionach. Mowa o Ursus II Warszawa-Arka Gdynia.

 

Tak, kultowy dym. Gdy wyjechaliśmy do Warszawy do naszego autokaru dosiadło się paru chłopaków z Polonii Warszawa i mówią, że czeka na nas 2000 Legii. Wtedy stwierdziłem: „To bardzo dobrze, to będziemy mieli z kim się bić w Warszawie”. Polonia wtedy przytkana, już zapomnieli języka w gardle. Nas wtedy w Gdyni zebrało się na ten wyjazd 100 osób doborowej bandy. Ale już w Warszawie po tych informacjach wszystkim oznajmiłem: „Panowie, jedziemy na wojnę. Jak ktoś chce wysiąść, to proszę bardzo. Niech teraz wysiada. Nie będziemy mieli pretensji. Ale jeśli ktoś teraz nie wysiądzie, a tam spier***i i się wyłamie, to już niech nie wraca do Gdyni. Nie to, że z nami autokarem po meczu. Nie wraca już do Gdyni nigdy. Bo w Gdyni będzie rozj***ny jak żaba”. Wszyscy byli na pełnej k***ie. Legia była świetnie przygotowana. Mieli przyczajone stanowiska ogniowe, my im to wszystko przejęliśmy, wygnaliśmy ich ze stadionu wszystkich bez wyjątku. Bodajże pięć razy ich wyrzucaliśmy z obiektu, aż w końcu za ostatnim razem podeszła do nas grupa reprezentantów Legii i stwierdziła: „Dobra, dzisiaj byliście lepsi i wygraliście” (śmiech). Bekę z tego miałem, bo my nie tylko w ten dzień byliśmy lepsi. My byliśmy od Legii lepsi w tamtym okresie cały czas.

 

Kiedy odczułeś, że nadszedł Twój kres na Arce Gdynia jako chuligańskiego przywódcy? Czemu odbiłeś od tematu chuligaństwa stadionowego?

 

Temat ten bardzo obszernie opisuję w mojej książce, która jest już praktycznie skończona i niebawem zostanie wydana. Wróćmy jednak do twojego pytania. Stało się tak dlatego, że część z tych ludzi, którzy tworzyli tamtą ekipę odpuściło. Wielu wyjechało. Milicja była w tym wszystkim coraz bardziej ogarnięta. Coraz więcej z tego wszystkiego mieliśmy problemów. My grandziliśmy i to tak mocno. Naprawdę wyrządzaliśmy ludziom krzywdę. Pamiętaj też, że nie biliśmy się tylko z kibicami. W dużej mierze biliśmy się też z milicją. Oni też się szkolili, jak walczyć z chuliganami. Te złote lata 90. skończyły się. Zaczęło być to wszystko uciążliwe. Problemy były takie – zaczęły się sprawy o pobicia milicjantów, wyroki w zawiasach, czasami zdarzyło się, że ktoś poszedł do więzienia, część z nich pozakładała rodziny, urodziły im się dzieci i sami stwierdzali, że no już siłą rzeczy nie mogą się angażować w takie ryzykowne sprawy. To wszystko zaczęło się nam sypać i rozpadać. Widziałem, że jesteśmy coraz starsi, coraz też poważniej podchodzimy do spraw życiowych. Więc wpadłem na pomysł, jak naszą ekipę utrzymać, a jednocześnie cały czas mieć możliwość wyżycia się w walce. Założyłem drużynę rugby, żeby przytrzymać chuliganów. To był 1996 rok. Zrobiłem to z myślą, żebyśmy dalej jeździli i rozrabiali. Na mecze piłkarskie cały czas jeździliśmy, ale sportowa rywalizacja zaczęła nas coraz bardziej nakręcać. Spodobało się nam to. W 1999 roku zdobyliśmy tytuł wicemistrzów Polski. Terminarze zaczęły się nam mocno pokrywać z meczami Arki. Mi bardziej już zależało na rugby, odnajdywałem się w tym, bardzo mi się to spodobało. Ten sport pasował mi idealnie.

 

Grabiszyńska. Nazwa tej ulicy jest utożsamiana z datą upadku wielkiej bandy Arki Gdynia. Padła wtedy głowa w wielkiej umawianej walce ulicznej. Opowiedz wszystko, co pamiętasz z tamtych wydarzeń – dziś po latach już możesz…

 

No właśnie. To był mój ostatni mecz. Dzień wcześniej 30 marca świętowałem swoje 30. urodziny. Na nich zwerbowałem jeszcze dziesięciu typa, którzy jeszcze nigdy nie byli na meczu. W trakcie imprezy wziąłem mikrofon od DJa i mówię: „Powiem krótko. Kobiety zostają w domu, mężczyźni jadą na wojnę. To mój ostatni wyjazd. Kto nie jedzie ten trzyma z milicją”. Pach – odłożyłem mikrofon. I c**j. No i jeszcze z dziesięciu niemal na galowo pojechało z nami do Wrocławia. Do rana się bawiliśmy, a wyjazd był wcześnie rano, więc prosto z imprezy ruszyli z nami. Tamtego pamiętnego dnia zebrało się nas 300 chłopa, razem z Lechem Poznań i Zagłębiem Lubin. Okazało się, że z 300 osób 7 się biło, a 293 spier***iło. Ja nigdy nie uciekałem i nigdy nie będę uciekał. Tam mało mnie nie zabili. Był tam jeden typ z nożem rambo. Chciał mi go wbić w brzuch. Ja go wyprzedziłem i kopnąłem go moim firmowym bocznym kopnięciem z taekwondo wedle przysłowia: „Boczny Rybaka i leżysz w krzakach”. Jego kosa wylądowała na mojej nodze. Miałem szczęście, że przeciął mi tylko spodnie i nie dotarł ostrzem do łydki. Gdyby tak się stało, stając na tą nogę upadłbym, a wtedy zadźgał by mnie. Tymczasem ja wyminąłem go i wbiegłem dalej w tłum rywali. Oni wszyscy już byli bez sprzętu, więc zacząłem się z nimi bić. Ten, który miał tą kosę pobiegł dalej za wszystkimi uciekającymi od nas. Mnie tymczasem dopadli, rozje***i, straciłem przytomność, ale przeżyłem. Dlatego, bo mnie obłożyli deskami, a nie ciężkim sprzętem. Finałem imprezy było 3 i pół miesiąca, jakie przesiedziałem w areszcie.

 

To Ci się z Grabiszyńską poniekąd pofarciło z brakiem wyroku...

 

No tak. Na tej akcji zakończyłem swoją historię z meczami i chuligaństwem stadionowym. I tu już nie o konsekwencje prawne chodziło. Po tym meczu upadła całkowicie nasza ekipa Arki. Nasza wielka banda przestała istnieć. Większość chłopaków przestała jeździć. Bo dla nas to było przegięcie. Wiadomo – chuligaństwo, pobicie kogoś to inna rzecz. Ale jeśli trenujesz, przygotowujesz się, poświęcasz, a jakiś szczur wyskakuje ci z kosą albo napier***ają cię siekierami, to nie dla mnie. To już jest zwykły bandytyzm. To już nie jest chuligaństwo, tylko czysta bandytka i ch***wizna. Ja bandytą nigdy nie byłem. Byłem całe życie chuliganem. Mogę się bić z kilkoma przeciwnikami naraz. Nie ma problemu. Ale jak ktoś wyciąga nóż, to ja wyciągam cokolwiek, co mam pod ręką i nakur***m w typa ile się da. Ale to już jest wtedy obrona własnego życia. Pier***ę, takie coś nie dla mnie. PO Wrocławiu jakieś ideały chuligaństwa na pewno wtedy w moim odczuciu upadły. Wielu z nas odechciało się jeździć na mecze, bo mówiliśmy między sobą – w imię czego mam jeździć w takiej sytuacji? Od tego momentu w pełni oddałem się rugby. 2003 rok to był ten przełom. W 2004 i 2005 roku zdobyliśmy tytuły mistrzów Polski. To było coś. Ekipa zrobiona z chuliganów została krajowym mistrzem. Całą swoją energię skierowałem wtedy na rugby i w życiu podążałem już tylko tą drogą.

 

Osłabliście chuligańsko po Grabiszyńskiej. Słynna Arka „Rybaka” została rozbita w pył przez struktury policyjne i Wasze odpuszczenie tematu...

 

Wkur***a mnie wtedy postawa Lechii. Wielkie oburzenie, że to ch***wy numer, ale już po pół roku było wszystko ok. Bo wyczuli wiatr w żaglach. Wiedzieli, że po tej akcji jesteśmy osłabieni do zera. I nastąpił ich czas. Wykorzystali nasze problemy. Teraz dopiero nasze młode pokolenie zaczęło dochodzić do głosu. Spójrz, ile minęło lat, zanim nowe pokolenie było w stanie na tyle się odbudować, żeby zacząć stanowić jakiś opór dla mocno zbudowanego w latach wcześniejszych rywala. Arka wraca i wierzę, że w ciągu najbliższych lat będzie jedną z najlepszych ekip w Polsce, jak nie najlepszą. Wierzę w to i jak będą prawdziwymi chuliganami i będą podchodzili do tego w czysto sportowy sposób, będą jeździli na zawody, będą razem się spotykali, będą jeździli na mecze i razem dopingowali, to ja wiem, że to pójdzie w jak najlepszą stronę. Cieszę się z tego bardzo, jestem z tego dumny i bardzo im kibicuję.

 

Widzę, że sceną po trochu nadal się interesujesz...

 

No wiesz, trenują u mnie chuligani Arki. Nie wszyscy oczywiście. Byłem Arkowcem, jestem Arkowcem i Arkowcem umrę. Chciałbym, żeby o Arce mówiono z szacunkiem. Jeśli miałbym cokolwiek powiedzieć o naszej scenie kibicowskiej – to życzę wszystkim, by to, co się dzieje, odbywało się na sportowych zasadach. Żeby nie było wśród was przypadkowych ludzi, lecz tylko prawdziwi kibole. Uwierzcie, że dzięki temu budują się wieloletnie przyjaźnie nawet i poza barwami klubowymi. Jak od kogoś dostaniesz po głowie dwa czy trzy razy i nie będziesz mu dłużny, to kogoś takiego szanujesz. Jeśli to jest na normalnych zasadach i uczciwie, to szanujesz się z takim człowiekiem. I ci ludzie, którzy za jakiś czas nie będą tego robili dopiero zobaczą, jaka to będzie przyjemność spotkać takiego kogoś po latach, usiąść z nim razem i napić się piwa. I to nie będzie wymuszone. Kiedyś się biliśmy – dziś pijemy razem piwo.

 

Czy dziś pojawiasz się na meczach Arki? Jeśli tak – w jakiej roli i jak często?

 

Czasami na Arce jeszcze się pojawiam. Jakiś czas temu był nasz wyjazd na Wigry Suwałki-Arka Gdynia i mieliśmy się tam bić z Lechią. Wtedy oczywiście pojechałem wesprzeć chłopaków. Zorganizowałem autokar tych starych chuliganów, moich kumpli. Dziwne, że jak Lechia dowiedziała się wtedy, że ja zorganizowałem autokar tej naszej starej bandy chuligańskiej, to zrobili tak, żeby się za wszelką cenę z nami nie spotkać. A wiem to od starych kumpli z Lechii, z którymi się kiedyś napier***ałem, a dziś ze sobą normalnie rozmawiamy czy nie raz wypijemy piwo, jak się spotkamy na mieście przypadkiem. Pamiętaj jednak, że ja jestem obecnie działaczem rugby. Po tej nieszczęsnej Grabiszyńskiej nastąpił wyciek i przychodziły zapytania od Polskiego Związku Rugby – dlaczego zawodnik Arki brał udział w takich sytuacjach. Było to niezgodne z literą prawa sportowego. No bo, jeżeli się udzielasz sportowo, to nie możesz też działać po linii bezprawia. Tym bardziej, że ja jestem twarzą rugby w Gdyni. Rugby ma swoją ideologię, zasady, reguły. Były to rozbieżne kwestie, więc siłą rzeczy wtedy musiałem już jasno się określić.

 

Największa porażka, jakiej doznałeś na kibicowskim szlaku?

 

K***a, wiesz co. Nie chcę, żeby to ludzie źle odebrali. Ale ja nawet nie wiem czy taka w ogóle była. Chyba, że dostałem tak mocno w głowę, że jej nie pamiętam (śmiech).

 

No dobrze, zostawmy to tak.

 

No nie, no słuchaj. Jak dobrze się tak zastanowić, to my jako ekipa nigdy tak naprawdę nikt nas nigdy nie pobił. Prawdziwy wpie***l dostałem wtedy jako młody chłopak od tych Lechistów. Od tego w ogóle zaczęła się moja przygoda z życiem kibicowskim i Lechia nieświadomie tym ruchem zapoczątkowała zrobienie z Arki Gdynia najsilniejszej ekipy w kraju (śmiech). Później? No nas nikt nie pobił. Były też oczywiście walki wyrównane, ale nie było tak, że z pola walki schodziliśmy kiedykolwiek pokonani. No dobra, przepraszam. Była przecież Grabiszyńska. Mój pożegnalny mecz, to była jedna porażka.

 

Byłeś obecny na meczu Rumunia-Polska kilka lat temu, gdzie miała się odbyć krucjata przeciwko nowo zawiązanej sile na polskiej mapie kibicowskiej WRWE. Co Cię wzięło na powrót na stare śmieci?

 

Pojechałem się tam szarpać z nową siłą na polskiej scenie. Było nas 10 z Gdyni. Na umówionym miejscu chłopacy się spóźniali, więc zacząłem podbijać do różnych grup: „Skąd jesteście?” Może Ruch, może Wisła?”. Odpowiedzi: „Nie no co ty” albo „nie, panie Zbyszku”, „Nie panie Rybak – my jesteśmy z Koszalina po waszej stronie”. Takich sytuacji miałem kilka w tej Rumunii. Śmiałem się, ale weszliśmy na ten mecz i kibice bodajże Steauy zaczęli w nas czymś rzucać. No to od razu ruszyłem, stali tam jacyś stewardzi, to wziąłem przepchnąłem ręką i już byłem po stronie Rumunów. Szedłem na tym sektorze w ich stronę, odwracam się i co się okazuje? Idę sam! Patrzę na naszych, pokazuję im: „Dawać k***a!”. A oni niby chcą, ale nie chcą... Powiedziałem do siebie: „K***a, co to ma być? Jeszcze w rumuńskim więzieniu wyląduję”. Jak ja bym sobie przewinął i wziął tą moją bandę 30 chłopaków sprzed 20 lat, to my byśmy ten cały stadion przejęli. Odwróciłem się, wróciłem na sektor, usiadłem i tylko westchnąłem: „Ja pier***ę, w co ja się wjeb***m”.

 

Zawiązaliście zgodę z Lechem Poznań, która była najsilniejszą chuligańską zgodą przez całe lata trwania konfliktu na kadrze. Jakie były początki Waszych relacji z Lechem? Jak zgoda w ogóle powstała?

 

Ja nigdy nie byłem od takich spraw organizacyjnych. Od tego byli inni ludzie. Ja byłem chuliganem, byłem od bicia się i ja chciałem się napier***ać za Arkę Gdynia. Za to byłem odpowiedzialny, za ekipę, żebyśmy byli silni. Początki relacji z Lechem, to mecz w Paryżu, gdzie było nas 5 dych. Już wtedy była tam nasza rozmowa z Lechem, który do nas miał jakieś „ale” twierdząc, że zerwaliśmy układ na reprezentację. Rozmawiałem wtedy z „Surówą” i mówiłem mu, że przecież to my zostaliśmy zaatakowani, a nie na odwrót. I że jeśli chcą, to mogą sobie z nami to wyjaśnić to tu i teraz i możemy z tym Lechem wyjść i się napier***ać. Jesteśmy gotowi. Krótko. „Surówa” wtedy odmówił, po chwili konsternacji stwierdził, że nie chcą. Później nastąpiło ocieplenie naszych relacji, pojechaliśmy na mecz Lech-Legia, o którym wcześniej opowiedziałem, gdy wjechaliśmy na sektor z Pogonią Szczecin. Lech też widział, że jesteśmy mocni. Bardzo mocni. To na pewno miało istotny wpływ na taką, a nie inną ich postawę. Lechii wtedy praktycznie nie było, bo była słaba. Najbardziej więc nienawidziliśmy Legii. Mieliśmy z Lechem wspólnego wroga. To też nas jakoś łączyło. Lech był podobny do nas, wykonywaliśmy podobne zawody, przedstawialiśmy podobny profil ekipy – staliśmy gdzieś na bramkach itp. Zazwyczaj w tamtych czasach kibice zajmowali się takimi sprawami, jako ludzie miasta. To kolejna rzecz, która miała wpływ na nasze relacje. Oni również ćwiczyli. Nie byli tak dobrzy, jak my, bo ćwiczyli znacznie krócej, ale też podobnie do nas trenowali. Myślę, że byli wtedy drugą siłą w Polsce za nami. Wszystko pasowało jedno do drugiego. No i poszło...

 

Z ówczesnym liderem Lecha – Rafałem „Uszolem” podobno nie polubiliście się od razu. Rafał określił Waszą relację z dawnych lat, jako szorstką. Czy Ty również tak to interpretowałeś?

 

Rafał obecnie jest jednym z moich najlepszych kumpli. Często się odwiedzamy, Rafał tu często u mnie bywa z całą rodziną. Jak wbije do mnie na tydzień, to przez sześć dni leży na swojej ulubionej kanapie. Jedyna rzecz, którą chętnie robi, to wizyta przy suto zastawionym stole. A tak to śpi i ogląda telewizję. Ma swoje ulubione parę kanałów, których sam u siebie nie ma. Jednym z nich jest o seryjnych mordercach. Mieli ten kanał notorycznie. Mówię mu: „Po c**j oglądasz rzeczy o takich czubach”. A on: „No wiesz, jakoś tak mnie to interesuje” (śmiech). Oczywiście masz rację – od początku wcale się nie lubiliśmy. Rafał był skonfliktowany z „Surówą”, moim kumplem. Ale to było jakoś tak poza mną. To, że oni mieli konflikt, nijak odnosiło się do mnie. Do Rafała bardziej podchodziłem na zasadzie takiej, że był czubem. Dużo krzyczał, wydzierał się, wprowadzał terror u siebie, każdy chodził tam jak w zegarku. Z czasem jednak okazało się, że jest zajebistym człowiekiem, przede wszystkim szczerym. I do dziś jesteśmy takimi megakumplami. A to, że ma jakieś odchyły? Każdy ma swojego bzika – nikt z moich kolegów nie jest do końca normalny. A w tym klimacie, chuliganów, to już nie ma możliwości, żeby byli ludzie poukładani od A do Z. Każdy z nas ma lekki odchył od normy.

 

Wydarzył się taki mecz w 1997 roku, na którym pierwszy raz w Polsce policja użyła broni gładkolufowej. To był mecz Arka-Lechia i słynna już akcja Cracovii, która na boisko wpadła w kominiarkach. Was jednak wśród chuliganów aktywnych w awanturze zabrakło. Opowiadaj…

 

W 1996 roku założyliśmy drużynę rugby. Za to, że mogliśmy trenować na obiektach, że mieliśmy darmowo udostępnione obiekty, mieliśmy pilnować porządku na meczach. Nie braliśmy za to pieniędzy, ale w zamian mogliśmy realizować swoją pasję z rugby. Zgodziliśmy się wtedy na to. I tak chodziliśmy na Arkę na mecze, więc uznaliśmy to za zajebistą propozycję. Mieliśmy dzięki temu wszystko darmowe – szatnie, wodę, główną murawę stadionu Arki. Układ wymarzony. Na ten mecz z Lechią zajechali jednak kibice Cracovii oraz poznańskiego Lecha. Przecież nie będziemy się szarpać z kibicami z naszych zgód. Ruszyli na milicję i obrzucili ich tam różnego rodzaju sprzętem. Sytuacją, która jednak okazała się płomieniem zapalnym był fakt, że zarówno chłopaki z Lecha i Cracovii byli obijani całą trasę przez milicję w pociągach. Przyjechali do nas już tak wkur***ni, więc ten dym bym efektem frustracji i katowania przez całą podróż do Gdyni. Konsekwencją tych poniżających zachowań był właśnie atak przez murawę, a cała złość skupiła się na milicji. Wtedy też pierwszy raz psy użyły broni gładkolufowej w walce przeciwko kibicom. Nie wiedzieliśmy czym do nas strzelają. Wszyscy byli w szoku.

 

Parę lat później tereny stadionu Arki zostały zrównane z ziemią i powstał na nich kompleks kortów tenisowych, a nowy stadion Arki wybudowany w miejscu dawnego stadionu Bałtyku Gdynia. Taki chichot historii…

 

Mówiąc między Thorem a Odynem, władze miasta zrobiły w miejscu stadionu Bałtyku piękny stadion miejski, z którego korzysta Arka. Jeśli chodzi o stadiony średniej wielkości uważam, że mamy jeden z najładniejszych w Polsce. Zaraz obok stoi obiekt Narodowego Stadionu Rugby. Wybudowana też została nowa hala lekkoatletyczna, hala do piłki ręcznej, siatkówki, koszykówki... Strzał w dziesiątkę. Lada chwila między stadionem miejskim a NSR powstanie 50-metrowy basen olimpijski. Już teraz są organizowane różne gale MMA, najróżniejsze zawody. Ta część Gdyni to po prostu sportowa wizytówka nie tylko miasta, ale i całego Wybrzeża. Tam brakuje tylko jednej rzeczy, którą zawsze powtarzam prezydentowi Szczurkowi, którego bardzo lubię i szanuję, bo jest człowiekiem o wielkim sercu dla sportu – bazy hotelowej. Gdy ona powstanie, to może to się kręcić tutaj cały rok. Wszystko jest w jednym miejscu, to kompleksowy obiekt sportowy. I do tego w najpiękniejszym miejscu w Polsce – Gdyni.

 

Idealnie przechodzimy do tematu, o który też chciałem zapytać. Wiem, że jesteś zakochany w swoim mieście. Gdynia – Twoje miasto. Podobno za nic w świecie nie chciałbyś się stąd wyprowadzić i nawet niechętnie opuszczasz Gdynię w jakichkolwiek sprawach. Lokalny patriotyzm pełną gębą…

 

Nigdy w życiu stąd się nie wyprowadzę. Gdynia już od wielu lat jest na czołowych miejscach w rankingu miast, gdzie chcieliby mieszkać ludzie oraz gdzie mieszkają najszczęśliwsi ludzie w Polsce. Z moich znajomych 7 osób z Krakowa – między innymi również kibice – przeprowadziło się w ostatnich latach do Gdyni. Mamy zajebiście czyste powietrze, krystalicznie czystą wodę, mamy morze, mamy morenowe wzgórza, ludzie tu mają dobrą pracę i dobrze zarabiają. Moi koledzy sportsmeni, którzy tu przyjeżdżają, to oddychają tutaj. Mówią, że po dwóch dniach się tu zupełnie inaczej czują. Ostatnio byłem cztery dni w Krakowie. Gdy tu wróciłem, to k***a... Wtedy dopiero odetchnąłem pełną piersią.

 

Zainteresowałeś mnie swoim zwrotem sprzed chwili odnośnie Thora i Odyna. W Twoim mieszkaniu widzę mnóstwo odniesień do wikingów, ich stylu życia. Nawet dom cały jest przyozdobiony w tym stylu. Na nogach masz tatuaże wikingów. Opowiadaj, bo ciekawi mnie skąd taka fascynacja u Ciebie tym tematem.

 

Wyznaję wiarę naszych praojców. U nas u góry nad morzem mieszkali wikingowie, poniżej Słowianie. Jestem rodowitym gdynianinem, więc osobą od urodzenia zamieszkującą tereny niegdyś będące we władaniu wikingów. Jestem wojownikiem – mój czas na viking czyli „czas na grabież i rozboje” to były moje lata młodości i chuligańskie życie. Na nazwisko mam Rybak, tymczasem głównym bogiem pogańskim był Thor, który był bogiem wojny, ale jednocześnie patronem rybaków i żeglarzy. Wikingowie nie mieli jednej kobiety, lecz wiele, zazwyczaj ładnych, uprawiali z nimi seks – to również pasuje do mnie jak ulał. Uwielbiali hulaszczy tryb życia, połączony z biesiadowaniem przy alkoholu. Trochę byli pijakami, bo byli. Ja też jestem piwoszem, czyli znowu wszystko pasuje. Pasuje mi ta ideologia, tak więc śmiało mogę stwierdzić, że jestem współczesnym wikingiem.

Na koniec mogę tylko powiedzieć te słowa, do starych i młodych chuliganów: niech wam się szczęści, niech wam się darzy, niech was wspierają bogowie starzy.

 

Dziękuję Ci za to, że chciałeś się ze mną spotkać i opowiedzieć o ważnej części swojego życia. Za wiele ciekawych wątków, które przed nami odkryłeś, za przeniesienie niemal na żywo do tamtych lat, gdy tworzyłeś kibicowską potęgę Arki Gdynia, najsilniejszej ekipy lat 90. polskiej sceny kibicowskiej. Myślę, że dla każdego Arkowca byłeś, jesteś i będziesz symbolem potęgi chyba już niedoścignionej ekipy. Wątpię, by jakiekolwiek przyszłe pokolenie chuliganów Arki było w stanie nawiązać do Waszych złotych lat, do Waszych triumfów. Wiem, że masz świadomość, że byliście po prostu najlepsi. A byliście najlepsi dzięki Tobie właśnie. Chylę czoło!

 

Wywiad pochodzi z "To My Kibice" nr 9 (216) z września 2019 roku, polecamy również książkę "Zbigniew Rybak syn Józefa" ze wspomnieniami Zbyszka Rybaka, nie tylko z kibicowskiego szlaku! 

 

 

Zaufane Opinie IdoSell
4.94 / 5.00 2055 opinii
Zaufane Opinie IdoSell
2024-12-21
Super, bardzo szybka dostawa,obsługa na 6.Polecam
2024-12-20
Polecam
pixel